Po sniadaniu jedziemy zobaczyć miasteczko mnichów-Drepung. Kilka bardzo ważnych dla Tybetanczyków świątyń, tysiące posągów Buddy, do których modla się przybywający z całego Tybetu pielgrzymi. Wszystko bardzo zniszczone, odbudowywane tylko dzięki datkom wiernym i biletom wstępu. Obecnie mieszka tam około 400 mnichów, podczas gdy przed rewolucją kulturalna żyło ok. 10 000. W świątyniach tłumy chińczyków z komórkami w rekach, robiących zdjęcia pomimo że nie wolno ( ale kto im zabroni), przeplataja się z rozmodlonymi Tybetańczykami. Unosi się woń z „lampek maslanych” ale poraża tez” pustka” tego miejsca. Nie ma pogrążonych w modlitwie mnichów, Ci którzy zostali sa raczej kustoszami wymarłego muzeum.Tylko pielgrzymi przypominaja, że to miejsce jest jeszcze dla kogos święte. Dużo przyjemniej jest przejść się pełnymi uroku, wąskimi uliczkami miasteczka. Kwiaty w okienkach swiadcza, że życie tu jeszcze nie całkiem zamarło.
Po przerwie obiadowej, w drogiej typowo turystycznej knajpce idziemy zobaczyć swiątynie Jokhang.
Jest to miejsce o szczególnym znaczeniu.
Wokół świątyni mnóstwo wąskich uliczek z kramami, na których można kupić wszelkiego rodzaju tybetańskie rękodzieło rodem z Chin - lepszej lub gorszej jakości biżuterię, młynki modlitewne, thanki itp. A wsród tego podrabianego paskudztwa widac jedynie oryginalnych Tybetańczyków okrążających ( 1 lub 3 razy) ich jedna z najważniejszych świątyń. Rozpoznać ich można łatwo po znoszonych strojach, trzymanych różańcach o 108 paciorkach, stale kreconych modlitewnych młynkach dobrotliwym usmiechu na twarzy. To ostatnie szczególnie odróżnia ich od wszechobecnych chińczyków, którzy żadko się uśmiechają i mają najczęciej zimne i obojetne spojrzenia.To co przykuwa szczególnie uwagę to ilosć uzbrojonych” służb porządkowych”.
Chinczycy stworzyli swoiste „getto” dla zamieszkującej w Lhasie tybetańskiej „mniejszości narodowej” W stolicy zamieszkuje już bowiem tylko ok. 10% Tybetańczyków i to w scisle wydzielonym rewirze. Na początku i końcu każdej uliczki dzielnicy tybetanskiej są stanowiska policji i uzbrojonego po zęby wojska. Wjazdu bronią rozstawione kolczatki i łańcuchy, tak więc nikt niepowołany się tu nie dostaniel. Na dachach budynków również stoja uzbrojeni „stroże prawa” a i kamer nie brakuje. Pytanie kogo i przed kim tak bronią skoro i tak nikt nie zamierza reaagowac na dziejace się tu bezprawie, a sami zainteresowani walcza już tylko o przetrwanie. Po namysle dochodze do wniosku, że nie chodzi tu wcale o obawe przed jakims odwetem ze strony tybetańczyków ale o manifestacje siły i władzy. Scieraja się tu bowiem jak nigdzie indziej na swiecie dwa rodzaje władzy. Ten pierwszy oparty na przemocy, sile i zastraszeniu, ten drugi oparty na władzy i sile duchowej. Tybetanczycy zachowują się tak, jakby nie zauważali gdzie i w jakich warunkach przyszło im żyć. Po prostu „robią swoje” zachowując to, co dla nich najważniejsze – duchową wolność. Restrykcje są jednak coraz dotkliwsze dla pozostałych przy życiu Tybetańczyków. Nawet za posiadanie zdjęcia Dalajlamy, grozi im więzienie. Nie mogą swobodnie poruszac się po własnym kraju, tak jak tutystom, tak i rodowitym mieszkańcom Tybetu, potrzebne sa stosowne pozwolenie i tak jak turyści musza płacić za wstęp do najważniejszych obiektów.